Marcin Flint: Profesjonalizm zaczyna się od kwot, których ta branża nie płaci

W drugiej części pogawędziliśmy o bezrefleksyjnym czapkowaniu Biggiemu, Pacowi czy Big L-owi, dillu Ostrego z Hennessy, relacjach Flinta ze swoimi przełożonymi, Antologii Polskiego Rapu – z perspektywy tych kilkunastu miesięcy, scenariuszu dla polskiego „Hip-Hop Evolution” czy o tym, dlaczego Flintstone z chęcią obejrzałby film o Pei. Uśmiechniętego dziennikarza sfotografował Jacek Prondzynski.

Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, ale polscy raperzy chyba od zawsze niezbyt interesowali się kulturą hip-hopową. Pamiętam, jak swego czasu Druh Sławek mówił, że na darmowym spotkaniu z Afriką Bambaatą praktycznie nikt z branży się nie pojawił. To też chyba o czymś świadczy. 

No cóż, czas pokazał, że do Afrika Bambaaty lepiej się nie zbliżać, zwłaszcza będąc młodym chłopcem. Co zaś do hiphopowego etosu, bo do tego pytanie ewidentnie prowadzi, to nic na siłę, rzeczywiście był taki czas, gdzie cztery hiphopowe elementy lepiły się do siebie, napędzały nawzajem, nigdy tak jak w Nowym Jorku, gdzie po prostu hip-hop jako kultura był teorią do czegoś, co się w praktyce równolegle działo, ale jednak. Wiesz, na przykład DJ Spike, który tańczył, malował, skreczował, produkował i nawijał, chodząca, zajebiście pozytywna personifikacja hip-hopu. Tylko że to z czasem – abstrahując od potwierdzających regułę wyjątków, bo jaram się pasją Ryfy do tańca, czy zajawką OV bądź na JWP na graffiti – umarło naturalną śmiercią. Lubię zobaczyć fajne prace na murach, pójść na Warsaw Challenge, podziwiać kozackiego didżeja przy pracy, przyznam się jednak, że nigdy nie byłem specjalnie „czteroelementowy”. Nie ma co kleić na siłę. Znam writerów, którzy na rap obrazili się szybko, kiedy ten przestał być tak ostentacyjnie antysystemowy i prym wzięła nawijka ludzi sytych i nazbyt zadowolonych z siebie – zresztą wystarczyło spojrzeć na video graffiti i posłuchać, jaką muzykę masz tam w tle. Polecam „Graffiti Goes East”, gdzie mowa o pasożytowaniu na graffiti, napływie dresiarstwa do hip-hopu, writerach z punkowym rodowodem i wielu innych ciekawych rzeczach. Idziemy dalej – łatwo sobie wyobrazić b-boyów i b-girls do szybkich beatów funky, breakbeatów, electro, ale przecież nie do smutów pod skrzypce i fortepiany, ani trapowych, kodeinowych snujów. Stają mi przed oczami ci „gotyccy b-boye” z klipu Marilyna Mansona. Turntablizm stał się odrębną gałęzią, bliższą awangardzie, eksperymentowi, rap często radzi sobie zresztą bez didżejów, choć u nas na szczęście sentyment do nich wciąż jest spory. Hip-hop podlega dynamicznej ewolucji, adaptuje się do trendów, wciąga je w swoją strukturę, czego skutkiem ubocznym jest relatywnie krótka pamięć. Przykro patrzeć, jak potrafią kończyć ikony w Stanach. No ale oni mogą jeszcze zagrać w Europie. Ja, szczerze mówiąc, spłaciłem rachunki, nie wiem jak Sławek, ja tam nie mam potrzeby dopłacania do emerytur przebrzmiałym gwiazdom, o ile nadal nie mają artystycznie czegoś do pokazania. Mogę ZNOWU iść na Masta Ace’a, bo w zeszłym roku nagrał świetny album, ale nie interesuje mnie tysiąc pierwszy koncert Jeru i Afu w Tczewie. A potrzeby obcowania z Baambatą nie miałem i nie mam żadnej. Tak jak kocham Kraftwerk, tak ten cały jego lot electro nie specjalnie do mnie trafiał, był oczywiście krokiem do ukonstytuowania się hip-hopowej różnorodności, niemniej sam w sobie mnie nie ciekawił. Wydaje się anachroniczny, wpisany mocno w lata 80 i na moje, to nie przeszedł próby czasu. Idea Zulu Nation też nie była dla mnie specjalnie zrozumiała, nie mamy nowojorskiej struktury etnicznej i religijnej, nie mamy ich przemocy, cracku i broni na ulicach, a gangi to były u nas bandy napakowanych anabolikami cieciów, nie tańczyły, nie koncertowały i nie miały funkcji edukacyjnych ,jak kiedyś na Bronksie, bez przesady. Ja wiem, że to był tylko przykład, ale myślę sobie, że Netflix robi znakomitą robotę oświatową, wychodzi mnóstwo publikacji, net ma swoje zasoby i jak ktoś chce wiedzieć, poczuć i zrozumieć, nie musi biegnąć na audiencję do żadnego guru. Nasi raperzy spełniają sobie marzenia, nagrywając z idolami z dzieciństwa – bardzo dobrze, chwała takiemu Pei, że mu się chce edukować, szczerze to szanuję. Nasi raperzy nie mają potrzeby brnąć w historię – podstawy trzeba znać, ale kartkówek bym im nie robił, my i tak za bardzo patrzymy wstecz, na przykład język polski staje się historią literatury. Tak jak wolałbym, żeby maturzysta mniej znał Kochanowskiego i Mickiewicza, a bardziej – nie wiem – Twardocha i Stasiuka, tak wolałbym, żeby to bezrefleksyjne czapkowanie Biggiemu, Pacowi czy Big L-owi, przełożyło się na to, żeby raperzy znali lepiej Kendricka, Krita, Oddissee, Staplesa, Jonwayne’a. To by lepiej wróżyło współczesnemu emceeingowi.

Nie wiem jak inni raperzy, ale przykładowo Tede i Eldo zarzucali ci, że recenzujesz polski hip-hop, bo jesteś raperem, który ostatecznie… raperem nie został.

Co do bycia raperem, jestem z czasów kiedy rap uwodził egalitaryzmem, ale i – paradoksalnie – elitaryzmem, bo nie był masowy. Słuchacze rzeczywiście chcieli sami dołożyć cegiełkę. Mam na koncie jakiś pokraczny, swoją drogą niesamowicie eldokowy, numer na bicie Ajrona. Jakąś nagrywkę z Kadą. Numer z Dobrym Piotrkiem na podkładzie Malina. Niewiele więcej tego było, szybko zrobiło mi się szkoda paprania bitów, a poziom skoczył tak, że było słychać, iż czas kiedy mógł to robić każdy się skończył. Koniec zajawki, początek profesjonalizacji. Poza tym dla mnie najpierw było słowo, potem muzyka. Gdyby poeci nadal rymowali, a do tego czuli melodię słowa i rytm tak jak kiedyś geniusze pokroju Tuwima czy Gałczyńskiego, gdybyśmy mieli wtedy porządną scenę slamową, polski hip-hop mógłby mnie w ogóle nie zainteresować. Postudiowałem trochę polonistykę. Pierwsze dziennikarstwo za hajs zaliczyłem w podstawówce, wioząc pod Rembertów, na dyskietce teksty napisane w tagu. Wiedziałem, co chcę robić. Nie chciałbym być raperem. Musiałbym chodzić w ciuchach z żenującymi grepsami ,dlatego, że je produkuję. Wdzięczyć się do małolatów, żeby pozbawić ich kieszonkowego. Być rapową wersją wiecznie młodego, wiecznie żenującego Krzysztofa Ibisza. Względnie szósty raz odgrzewać ten sam kotlet. Kisić się w sosie hipokryzji. Rola pismaka jest, przynajmniej w teorii, bardzo fajna, jesteś między artystami a „zwykłymi ludźmi”, takie best of both worlds. Szkoda tylko, że media są w okresie przejściowym między papierem i netem, miotają się niedofinansowane. I że artyści mają więcej dystansu do mediów niż do siebie.

No dobrze, ładnie wytłumaczyłeś, dlaczego nie chciałeś zostać raperem, ale w takim razie, dlaczego raperzy czasami wypowiadają się w sposób negatywny to ten brak dystansu, o którym wspominasz? Nie potrafią przeżyć konstruktywnej krytyki?

Raperzy nie są przyzwyczajeni do krytyki. Pewien egocentryzm jest w wpisany w tę muzykę od zarania, bo w co mieli wierzyć ci młodzi raperzy, jak nie w siebie. Niestety na palcach rąk można tu zliczyć przykłady nieszczęśliwego zakochania się w sobie, z tym, że mowa o rękach w gimnazjum na dużym, tłumnym osiedlu. Z czego to wynika? Z braku pełnoprawnego funkcjonowania rapu poza obrębem tradycyjnych mediów, bo i ile jednostki przenikają, to to, co dzieje się w gatunku, nie jest tam nijak odzwierciedlone. Trochę na życzenie samych raperów, którzy poradzili sobie bez czwartej władzy, bez dużych wytwórni, koncernów medialnych i blatów, w dwustu procentach wykorzystali boom społecznościowy i mogą pokazać branży już nie tyle język, co całą dupę. Tyle tylko, że w rapie, wewnątrz sekty, nie wykształciliśmy sobie wartościowej krytyki i jej mechanizmów, raperzy generalnie recenzje ignorują i szczere mówiąc, ten kto trochę je poczyta, nie będzie się temu dziwić. To nie krytyka, tylko wypracowania. Skutkiem ubocznym tej ignorancji jest jednak to, że raperowi nie ma kto uświadomić, że robi gówno. Producentów wykonawczych niemal nie ma. Wydawca i tak wyda, bo dobrze wie, że raper zawsze może pójść na swoje i wyjść na swoje – o ile nie jest debiutantem, któremu znany label może przetrzeć szlaki, to działkuje się z wydawcą głównie z lenistwa. Słuchacz jest kibicem i – pozwolę sobie na jedno z najbardziej nadużywanych w piłkarskim światku stwierdzeń – brakuje mu jakości. Bywa bezrefleksyjnym odbiorcą, który jest w swoim idolu ślepo zakochany, „lajkuje w ciemno”, a rzeczy takie, że bit brzmi jakby był niepełnosprawnym, muzycznym dzieckiem DJ-a Adamusa i Piotra Rubika, albo jest z”z paczki” i nie różni się od siedmiuset innych, zaś raper nie umie z nim popłynąć, choć kopiuje patenty z zachodu 1:1., a tekst ma przenikliwość wypisów szóstoklasisty, są czymś, czego po prostu nie zauważa i nie chce zauważyć. Ba, nie umie zauważyć, dlatego, że w szkole na muzyce spał, odrabiał matmę, czytał biografię Bacha albo śpiewał „Rotę” i nie umie stwierdzić czy ktoś fałszuje, czy coś jest rytmicznie, nie ma pojęcia z czego rap wyewoluował. Jego rodzice pewno nie dali mu wzorców, bo jeżeli już słuchali – wiadomo, że muzyka inna niż bezbarwna, dźwiękowa papka z radia jest jedną z ostatnich pozycji na liście potrzeb, wręcz ekscentrycznym kaprysem – to raczej Feel, Akcentu i Gosi Andrzejewicz, nie Tadeusza Nalepy, Andrzeja Zauchy i Michała Urbaniaka, że o Hancocku, Brownie i Clintonie nie wspomnę. Co słyszy ten dzieciak, streamując w autobusie z telefonu w gronie ziomków? Słyszy głównie słowa. I wystarczy mu, że ktoś gada jak on, podobnym językiem, brzmiącym inaczej od tego z telewizji i prasy, jest z tego samego miasta, nie lubi policji, polityków i pracować od rana do nocy, za to lubi jointy, seks i swoje mordeczki. Poza bandą popleczników są jeszcze hejterzy, zacietrzewieni, spoceni przy tym, żeby efektownie pocisnąć i dostać parę lajków. Taka osoba nigdy nie przyzna ci, że nawet Kaenowi, B.R.O. i Zbukowi zdarzają się znośne piosenki. Po raz wtóry, ale naprawdę mnie to boli i widzę, że sam temu ulegam – spolaryzowało się to wszystko obrzydliwie, wszystko jest albo wybitne, albo chujowe, zupełnie brakuje środka. Przejmowałbyś się takimi reakcjami, setkami tysięcy takich reakcji? Jasne, że nie, bo równie dobrze mógłby komentować cię bot. Robiłbyś swoje. I raperzy robią swoje. Mają za sobą dwustu ryjów z osiedla, którzy klepią ich po łopatkach niezależnie od wszystkiego, bo to zawsze szansa na darmową najebkę. W swoich labelach często otaczają się rapującymi poplecznikami, zbyt niemrawymi by im zagrozić, wejść na ambicję, wyjść z cienia. No bo ile masz prowadzonych przez raperów wydawnictw, gdzie obok siebie dłużej funkcjonują silne indywidualności? Twórcy contentu medialnego biorą patronaty i nawet jak besztają, to jakby głaskali, bo nie dostaną płyt na konkurs i wejściówek na koncert. No i tak. Tylko jak się wtedy dziwić, że tak a nie inaczej reagują na krytykę? Przecież to musiał jakiś niespełniony raper napisać. I to dlatego, że nie ma takiego samochodu jak ja. Pewno cmokał i klaskał stopami z zachwytu, kiedy cisnął, co za małe, zawistne, ludzkie ścierwo. Przecież normalny człowiek jak mu się nie podoba, to nie pisze. A recenzja jest po to, żeby wymienić gości i producentów, oczywiście wszystkich, napisać, że utwory mają po trzy zwrotki, każda po 16 wersów, tu są trąbki i dzwoneczki – bez źródła sampla, bo się ktoś połapie! – a tam jest o życiu, podwórku, mamie i ojczyźnie. Proszę cię.

3

Masz rację raperzy robią swoje. Jest niemałe grono gości, którzy nagrywają albumy od blisko 20 lat czasami ciężko się połapać, czy to nowa płyta, czy strona B poprzedniej. Jak będą wyglądały muzyczne kariery np. Pei, Ostrego, czy Włodka za 5 lat? Zdarzyło ci się już przepowiadać przyszłość rodzimej sceny (śmiech).

Oj, myślę, że tu nie ma co generalizować, tylko nad każdym przypadkiem zastanowić się indywidualnie. O Ostrego jestem spokojny, to muzyk, nie musi wydawać rapowych płyt, może produkować dla innych, może pozwolić sobie na jakąś naprawdę ciekawą artystyczną woltę vide Pablopavo bądź Fisz, bo talentu i warsztatu mu styknie. Da się go koncertowo podczepić pod festiwale, bo jest instytucją. Będzie łakomym kąskiem dla reklamodawców. Peja, swoją drogą też instytucja, może z kolei iść w coś na kształt agencji wydawniczo-koncertowej, podreperować budżet ciuchami. Włodi jest w gorszej sytuacji, legenda Molesty z każdym rokiem blaknie, facet nagrywa mało, ma umiarkowanie entuzjastyczne podejście do koncertowania i tekstyliów, ale ma też skromne wymagania. Nie wiem, moje prognozowanie przyszłości było tylko przykrywką do satyry na teraźniejszość. Pytaliśmy o to z Calakiem Winiego, był spokojny o to, że najlepsi sobie poradzą, ja jestem mniej spokojny, zobaczymy.

Ostry chyba już jest łakomym kąskiem, skoro jedna z największych firm alkoholowych weszła z nim w dill. Co myślisz o współpracy Ostrego z Hennessy?

Myślę źle, a odkąd przeczytałem, że ma „wartości spójne z globalnym przesłaniem Hennessy” – jeszcze gorzej. Rzygam tą całą filozofią marek i przedstawianiem ich, jakby byli ludźmi. I wolałbym też, żeby Ostry, facet z patologicznie postrzeganej Łodzi, nie kojarzył się dzieciakom z alkoholem. Ale, tak trzeźwo – nomen omen – myśląc, Hennessy to nie jest jakiś puszkowany szczoch w typie piwa Lech, tylko trunek, który raperzy umieszczają w swoich zwrotkach, nawet jak im koncern nie zapłaci. Czyli jakiś tam prestiż. A moim dobrym myśleniem Ostry za studia dzieciaków nie zapłaci, prawda? Także stop dreaming, keep walking.

Instagram, Facebook, Twitter wiemy o raperach praktycznie wszystko co je, gdzie spędza czas z kobietą, kiedy jest na siłowni, jakie filmy go fascynują. Byłbym w stanie to wszystko zrozumieć, w momencie, gdyby takie rzeczy faktycznie przekładały się na grubość ich portfela.

Ludzie lubią żyć cudzym życiem, zwłaszcza jak nie mają swojego. Lubią być tak blisko rapera, żeby czuli, że to taki next door man. Często tak zresztą jest. Kaliber naszych gwiazd nijak nie uzasadnia ich potencjalnej niedostępności. Ja tam wolę jak nasi raperzy wrzucają prywatne zdjęcia niż nowe numery z zajebistymi street video i w jakże gustownych, klubowych aranżacjach. Jak się biorą za lifestyle w taki sposób jakby chcieli trafić do telewizji śniadaniowej, bywają jeszcze zabawniejsi.

Słuchaj Flint, przyznaj mi się teraz szczerze. Napisałeś kiedyś nieprzychylną recenzję tylko dlatego, że doszło do jakiś nieporozumień na linii ty raper. Innymi słowy zdarzyło ci się podejść nieprofesjonalnie do sprawy?

Profesjonalizm zaczyna się od kwot, których ta branża nie płaci, przynajmniej w mediach. Abstrahując od tego, po cholerę miałbym się tak idiotycznie podkładać? I jeszcze potem się do tego przyznawać (śmiech)? Miałem chyba za dużo do stracenia, żeby wyżywać się na artystach, z którymi się nie lubiliśmy. Poza tym sympatia artysty to ostatnie czego pismak powinien oczekiwać i o co pismak powinien zabiegać. Czy przestępca lubi sędziego, restaurator – Sanepid, a pracownik fabryczny – kontrolera jakości? Jestem zdania, że facet nie powinien się obrażać, a dziennikarz to już w ogóle. Ja się do artystów nie łasiłem, byłem z tych chciwych pieniędzy, nie poklasku, miałem swoje życie poza branżą. Antypatie mogły się brać wyłącznie z tego co pisałem, wynikały już po recenzji. Jeżeli nie przechodziły do następnej płyty, to jej nie recenzowałem, bo i po cholerę wnikliwie pochylać się nad czymś, co już na starcie cię irytuje? Ja nie miałem szefa, który by mnie do tego zmusił. Kiedy zdarzyło mi się pisać o Pihu, to były już lata po naszej wymianie uprzejmości, byłem przy tym bardziej papieski od papieża i myślę, że do tego, co napisałem raczej nie miałby zastrzeżeń. I dlaczego miałby mieć, kontekst był pozytywny, bo to najpierw jakieś rankingi, potem Antologia Polskiego Rapu i po prostu trzeba mu było oddać to, co mu się należało. Myślę, że mogło być raczej w drugą stronę. Jak już z jakimś artystą znałem się prywatnie, to byłem wobec niego ponad miarę surowy. Tu parę osób mogło mieć żal, bo pozwalałem sobie na więcej.

Za dużo do stracenia? Cóż takiego mogłeś stracić ?

Zęby. Zlecenia, bo jakby się pan artysta mojemu przełożonemu wypłakał w rękaw na melanżu, to nie ma przebacz. Reputację, bo można mnie nie lubić, ale dociekliwy i wnikliwy starałem się być zawsze, swoje sądy czymś argumentować. Szacunek do siebie, bo jeżeli patrzeć na zawodowe relacje miedzy mną a mną, to między nami spoko.

Ale między Flintem a przełożonymi chyba nie zawsze było tak spoko?

Czy ja wiem? W słowie ode mnie w „Antologii…” podziękowałem każdemu ze swoich redaktorów. Redaktorów naczelnych „Ślizgu” przeżyłem trzech – wszystkich trzech mam za dobrych kolegów i autorytety. Jeden załatwił mi najpoważniejszą pracę w życiu, skazując się tym samym na nieustanne spotykanie się ze mną, więc raczej opinię musiał mieć dobrą. Drugi z własnej woli zrecenzował nasz komiks i choć łatwiej spotkać yeti, niż spotkać się z nim, parę razy się udało, sąsiadowaliśmy ostatnio dziennikarsko na łamach „Noise Magazine” i byłem dumny z tego faktu. Trzeci jest zajętym ojcem, ale wychodziliśmy na basen, na piwko, na NBA, na bieżąco podrzuca mi rekomendacje muzyczne i przekomarza się ze mną w mediach społecznościowych. Redagował „Antologię Polskiego Rapu”. Mój szef z Życia Warszawy i Rzepy wplątał mnie w parę warszawskich kwestii, za co jestem mu wdzięczny. Mój redaktor z „wSieci” dał mi swoją książkę z dedykacją, ma świetnie pióro, świetne anegdoty, niszczymy się regularnie na melanżach i w sumie dobrze, że przypominasz, bo ostatnio dawno nie było okazji. Kogo więc możesz mieć na myśli? Redaktora z „Klanu”? Fakt, wymieniliśmy nieco uszczypliwości, do dziś nie oddał mi hajsu, ale z perspektywy lat to frycowe, które każdy małolat musi zapłacić, żeby się wyleczyć z naiwności. Dzięki, Arek. Potem się widzieliśmy we Wrocławiu, jechaliśmy taksą średnio trzeźwi, było chyba całkiem spoko. Ok, w agencji reklamowej mogą wspominać mnie średnio. Urwałem się nagle, nie wszystko potem popodpisywałem, ale pracowałem tam z półtora roku, i choć ludzie w dziale kreacji byli świetni, to jak babcię kocham, nie byłbym tam w stanie przepracować tygodnia dłużej i w pierwszy wolny poniedziałek tańczyłem Greka Zorbę na Marszałkowskiej. Pismak nie jest od wciskania ludziom kitu, nie jest na posyłki korporacji, nie jest też przyzwyczajony, że 95% jego pracy, w tym wszystko, co dobre, idzie do kosza. Ale nie będę narzekać, najpewniej przecież i tak tam skończę.

Jak z perspektywy tych kilkudziesięciu miesięcy patrzysz na wspomnianą przez ciebie Antologię Polskiego Rapu? Nazwałbyś jednym ze swoich największych osiągnięć muzycznych?

Jest to bardzo wymierne osiągnięcie, z szacownym wydawcą, zweryfikowane przez zainteresowanie ludzi i recenzje. Ale po pierwsze, to dzieło zbiorowe, nie wszystko jest tam po mojemu, a ja jestem despotyczny i nie lubię jak po mojemu nie jest, nawet jeśli mam szacunek do każdego z współautorów, z tymi leniwymi bądź przechodzącymi trudny moment w życiu włącznie. Po drugie, spójności brakuje. Stylistycznej, kompozycyjnej, metodologicznej. Wywiady są dobre, biogramy mają cytaty z pierwszej ręki i wydają mi się dość rzetelne (suche, bo takie merytoryczne i nieocieniające miały być), to dwieście recenzyjek bardzo lubię, śmiało można by iść w 500 i zrobić z tego odrębną publikację, nawet Andrzej Buda mi coś takiego proponował (śmiech), ale żeby wyjaśniać, że jest do tego jakiś klucz, to się musiałem w wywiadach bardzo pocić. Bo – nie oszukujmy się – klucz jest dość umowny. Po trzecie, brakowało nam jakiegoś despoty nad sobą, który by nam dwunasty raz odsyłał tekst pisząc „NIE, NADAL NIE JEST DOBRZE”, był w stanie nas zdyscyplinować i wjechać nam na ambicję. Choć tu już mam uczucia ambiwalentne… Bardzo się cieszę, że Narodowe Centrum Kultury pozwoliło wydać nam dzieło tak subiektywne, gdzie utwory, biogramy i wywiady zależały tak naprawdę wyłącznie od naszego widzimisie, nie od wyświetleń, sprzedanych egzemplarzy, gwiazdek w recenzjach. Staraliśmy się nasze wybory ubrać w ramy, demokratyzować, obiektywizować, ale wiadomo jak to jest, do praktyki teorię zawsze dorobisz. Tyle tylko, że jeżeli ktoś sięgnie dzięki publikacji, nie wiem, po Jota, po Lilu, po Tymona, po Dizkreta, dotrze do nagrań Echo, Gresa, Pansofii, Ciry, Eskaubeia, Skorupa, to ja jestem szczęśliwy. Tak patrząc excelowo, powinien zamiast nich móc przeczytać o Jeden Osiem L, PL Motyff, Norbim, Najlepszym Przekazie W Mieście, Gorzkim, Zbuku, Bonusie RPK i Popku. Ja wiem, że każdy ma swój gust i nie ma powodu, by traktować nasz jako lepszy, no ale cóż… autorzy są nieprzypadkowi, bo jak wypisać redakcje – magazynowe, radiowe, telewizyjne, internetowe – z którymi współpracowaliśmy, nie wiem czy jakiejś by zabrakło. Zjedliśmy na tym rapie zęby, no, może Dominice parę zostało (śmiech) . Rap w naszej Antologii jest fajniejszy niż jest naprawdę, no i spoko, warto było wziąć na klatę parę zarzutów i nie promować pod egidą prężnej instytucji syfu, wstydliwych sezonowych trendów, odtwórczej patologii, baloników dmuchanych przez wytwórnię i tak dalej. Choć, jak tak teraz myślę i dociera do mnie, że nie ma biogramu np. Spinache’a, Rahima, Palucha i Miuosha to jednak jest mi głupio. Ale mówię to z perspektywy połowy 2017 roku, wtedy wyglądało to zgoła inaczej.

To pytanie się samo ciśnie na usta. Dlaczego „twoja” książka, poświęcona rodzimym raperom, ukazała się dopiero w 2015 roku?

Bo gdyby rzeczywiście była moja, nie ukazałyby się ani w 2015, ani teraz, być może nigdy. Powiedziałbym, że zawsze byłem zajętym zawodowo człowiekiem i nabijałem te wierszówki jak rekordy na fliperach, ale to tylko mała część prawdy. Lubię żyć. Rap pasjonuje mnie, ale jest jedną z wielu rzeczy. Do tego dochodzą: architektura, dobre żarcie, filmy, komiksy, sport i wiele innych. Lubię być wyspany. Blisko przyjaźnie się z Warszawą, staram się tej znajomości nie zaniedbywać – odszukać nową knajpę na mieście, wpaść na wystawę, na nowo wybudowane osiedle, zobaczyć mecz przy piwie albo po prostu szwendać się od Płatniczej po Francuską, i od Koziej po Nowoursynowską. Plus inne rzeczy – obejrzeć osiemnasty raz rozszerzoną trylogię pierścienia z dziewczyną pod kocem, wpaść z nią do jej koleżanek, wziąć syna do Skandynawii na wakacje, porobić córce zdjęcia w parku linowym. A taka książka to rozumiesz jest poświęcenie. Musisz odrzucić część zleceń, żeby ją pisać i już poziom życia ci spada. Mniej spać, gdzieś nie iść, czegoś nie zobaczyć, wyjść z wanny godzinę wcześniej (śmiech). Ryzykujesz, bo na tym rynku o zaliczkę trzeba by było walczyć do krwi. A jak zastanawiasz się nad książką z raperami, to masz w głowie to dlaczego taki np. Sherlock nie wydał jeszcze płyty producenckiej i gul staje ci w gardle na myśl o byciu skazanym na łaskę tych muflonów. A potem myślisz kto to będzie czytał, kto recenzował i w ogóle się odechciewa. Bo co, źle jest? Wena ma taki wers: „Szczerze powiedz, potrzeba ci tego do czegoś?”. Mogę zadać je odbiorcy i pewno nie chciałbym znać odpowiedzi, mogę je też zadać sobie i poważnie się zastanowić. Moje rachunki wobec sceny uważam za spłacone, a na bieżąco trzeba płacić trochę innych rachunków.

Oczywiście próby napisania czegoś były podejmowane. Radek Miszczak zaczął robić „Leksykon…” ze mną. Potem książka z wywiadami miała być. I magazyn. I nawet w tej chwili mógłbym pisać, wydawać, mam ugadane wydawnictwo, ale inne miasto, nie wiesz czy wyjdzie, zderzenie ego, jakieś umowy do podpisania, prawnicy. Daj spokój. Nie jestem, kurwa, biznesmenem. Jestem za to, kurwa, nieogarem. Jeżeli potrąci mnie ktoś z kontraktem, albo ktoś zaprowadzi za rączkę jak uczniaka do pana dyrektora, to może będzie jeszcze jakaś większa forma.Tak to cud, że te dwie publikacje w ogóle na koncie mam.

O tej drugiej też możesz poopowiadać (śmiech).

Z tej to jestem dumny. I to z wielu powodów. To wszystko powstawało tak nienachalnie, nieinternetowo. Rozmowy z Pablopavo to mnóstwo godzin, wysiedzianych przy kawiarniach na Saskiej i w Śródmieściu. To było jak rozmowa z kumplem i to z takim, z którym łączy cię coś ponad to, że fajnie się kiedyś było na podwórku najebać. Scenariusz tworzył się nam na bieżąco w Łodzi, w mieszkaniu Marcina Podolca i jego uroczej Wiktorii. Mieliśmy wypowiedzi, mieliśmy cytaty z utworów, a że u Pablo ewolucja jest tyle imponująca, co spójna, nie ma lipy, snobizmu, krygowania się, może tylko zawstydzenie liryzmem i potrzeba równoważenia go, to wszystko zlepiło nam się w scenariusz tak jakoś mimochodem. I Pawła, i Marcina obserwuje od ich początków. Wiesz, ta fala reggae, z którą nadeszło Vavamuffin, miała sporo wspólnego z rapem, więc byliśmy z tym na bieżąco, patrząc jak i Vava, i Pablo, zaczynają się wymykać gatunkom, oczekiwaniom, pierwotnym inspiracjom. Z kolei „Życie Warszawy” miało w kulturze na tyle mądrego redaktora prowadzącego, że pozwalał pisać o komiksie, więc obserwowałem narodziny i eksplozję talentu Podolca. A jak się poznaliśmy, to złapaliśmy dobrzy przelot, bo to wrażliwy facet z zakręconym poczuciem humoru. O Pablopavo mógłbym w sumie powiedzieć to samo. „Dym” powstawał bez jednej scysji, również na poziomie wydawniczym, bo Karrot i Kultura Gniewu to niemal rodzinne, ambitne inicjatywy, którym dziennikarz odruchowo kibicuje. Pracowało się świetnie. Miałem alibi, żeby wyjść z aparatem w Warszawę, na Stegny, na Sadybę, na Grochów, na Powiśle, na Wolę – zbierałem przecież dokumentację dla Marcina. Mogłem zostawić wszystkie troski, a było wtedy nieciekawie na wielu polach i wyjechać do Łodzi, odsiać niewygodne myśli jak Dumbledore i Fiłoń. Praca, jeżeli wszystko dobrze idzie i jeśli jest się w niej spełnionym, to potężny narkotyk i środek przeciwbólowy. A jak wyjdzie, to jest permanentne plus cztery do ego. Nadal jestem zajarany. Ba, Podolec zdążył wydać z Kołodziejczykiem „Morze po kolana”, Pablopavo – „Ladinolę”, do tego dopisać „Mikrotyki”. I nie byłem wtedy jak czytelnik bądź słuchacz. Czułem się jak wujek, który przyjmuje pod strzechę dzieci przyjaciół. Piękne, mądre, umiejące zachować się dzieci, wobec których odruchowo czujesz czułość. Jakby były twoje.

Mówisz, że interesujesz się też m.in. filmami. Przepraszam, że znów wracam do polskiego rapu (śmiech), ale podobnie jak książek, filmów o polskim rapie jest niewiele. Wydawało się, że po sukcesie filmu o Paktofonice pojawią się kolejne. Pamiętam, że kilka lat przed „Jesteś Bogiem” był plan, by powstał chociażby film o warszawskim rapie.

Biorąc pod uwagę poziom „Jesteś bogiem”, to może lepiej, że nie pojawiły się kolejne filmy, bo tam coś mocno nie wyszło z realiami, i to ani dokument, ani fabuła i generalnie wiele zachodu o nic, choć może nie, cenna lekcja na przyszłość odnośnie tego, jak ludzie z zewnątrz chcą rap pokazywać. Cóż, ewidentnie należałoby wykorzystać fakt, że Antoni Pawlicki jest sobowtórem Rado Radosnego z Dwóch Sławów, widzę w tym potencjał na sardoniczną komedię romantyczną. A tak szczerze? Za mało barwne mamy tu postaci, za małe pieniądze, za nijakie beefy. Wyobrażam sobie film o Ostrym – robotnicze Bałuty, przeciąg w lodówce, szkoła muzyczna, trudne relacje z ojcem, rapowa kariera, żona, dzieci, otarcie się o śmierć. Tak, to jest temat. Albo Sokół – wśród przodków i Wyspiański, i tekściarz Papa Dance, przelot od dzieciństwa w Gruzji, przez nagrywki w Paryżu, podpisywanie artystów na Kubie i wczasy gdzieś w Brazylii. To nie byłoby zwykłe „od zera do bohatera”, a w tle mogłaby się rozgrywać przednia satyra na szołbiznes. Obejrzałbym film o Pei, bo naprawdę przejebane dzieciństwo, Staszica, Bułgarska, lata pracy na pozycje, wyjście z nałogu. Ale tak poza tym? Warszawski rap mówisz… „X Został raperem, sypiał ze wszystkim od latarni po ściankę, ma jeszcze więcej pieniędzy niż rodzice, ma też dzieci, ale tylko pod sceną”. Chciałbyś oglądać taki film? Niewiele tego jest, a i tak opowiedziane wszystko na płytach jakieś dwanaście razy. Albo jakiś kliszowy zupełnie moralitet o podźwiganiu się z patologii do patologii de luxe, z biedy totalnej do biedy wyłącznie umysłowej, z fatalną ścieżką dźwiękową, product placementem mielonki i czesterfildów oraz milionem apostrof zaczynających się od „mordo”? Jezu, nie. Niech w końcu to „Ślepnąc od świateł” Żulczyka zekranizują, tam postać Procenta, rapera-troglodyty łaszącego się do gangsterów, najlepiej dojeżdża tych naszych hardcorowców z wyboru, właściwie zamyka temat, szkoda tylko, że my rzeczywiście mamy na scenie typa o takiej ksywce, ma łeb jak sklep, kawał cierpliwości i kawał wrażliwości, a książka robi mu antyreklamę, pozdro Michał i żebyś jak najdalej tym Metrem dojechał. Podsumowując – w fabuły nie wierzę, a porządny dokument bym chciał. Zresztą zaraz będzie jeden niezły, bo mam nadzieję, że Kamel skończył tę rzecz o śląskim rapie, widziałem pierwszą wersję i mi się podobała. Wiadomo, marzyłby mi się nasz „Hip-hop Evolution”. Ale to najpierw ktoś by musiał w to wejść na grubo jak Netflix.

Ja po pierwszych 10 minutach „Hip-Hop Evolution” obdzwoniłem znajomych, by czym prędzej to odpalali (śmiech). Tam jest przecież genialna scena jak Darryl McDaniels przyznaje, że gdy pierwszy raz usłyszał Rakima pomyślał, że to koniec jego kariery. Przecież na taką szczerość stać niewielu. Nie mówiąc już o genialnym dokumencie o Organized Noise, czy serialu „Get Down”, na który sporo osób narzekało. Pomyśl, jakbyś odebrał telefon, że masz napisać scenariusz dla polskiego „Hip Hop Evolution” (śmiech). Domyślam się, że nie zwlekałbyś z odpowiedzią.

Ciężko bym westchnął, bo ja już dziesiątki razy pływałem przez ten polski rap tam i z powrotem. I pewno wiele razy jeszcze popłynę, bo to czasy, gdy klikają się rankingi w stylu „12 produktów spożywczych, które wymieniali raperzy w swoich utworach”. A potem zapytał o budżet. Nie tylko dlatego, żeby móc zabezpieczyć sobie dość czasu, choć to przede wszystkim. Żeby mieć pewność, że to nie utknie w połowie i nie zrobię sobie szmaty z ksywki. Że nie będzie trzeba nocować po kolegach i ustawić trzynastu rozmów jednego dnia. Że ktoś zmontuje obraz i zmiksuje dźwięk jak należy. Widzisz, nasi raperzy są sfrustrowani i zmęczeni. Nie wszystkie kariery poszły weteranom po ich myśli, oj nie, i nie ma nic przyjemnego w stanięciu przed kamerą i kajaniu się, tłumaczeniu, że jest się nieudacznikiem, albo, że zabrakło szczęścia, że słuchacz nie dorósł, a wytwórnia oszukała. DMC mógł tak powiedzieć o Rakimie, bo wiedział, że jak coś, to on tę karierę rzeczywiście może skończyć i nie zginie. Jak chleb jest gigantyczny, to i na okruszkach ze stołu przeżyjesz. Nasz chleb nie jest wielki, to wymęczona buła. Poza tym Ameryka wpaja rywalizację, owszem, ale też pewną obrotność – nie tym razem, to innym, nie tu, to gdzie indziej. Mam wrażenie, że wbrew pozorom tych, którzy przyznają się, że ktoś jest po prostu od nich lepszy, mniej się stygmatyzuje. Nie wyszło, idziesz dalej. A tu jak coś nie wyjdzie, to powinieneś oblać się benzyną i podpalić, żeby przypadkiem nie rozsiewać porażki drogą kropelkową. Żeby banda tchórzy mogła gadać „a nie mówiłam, a nie mówiłam, co mu się wydawało, że jest artysta, gdyby poszedł pracować w Żabce, to byłby dziś pewno kierownikiem sklepu, miał szacun na dzielni i skrawki wędlin do zagospodarowania, a raz na trzy lata tydzień deszczu, Specjala i smażonego oleju we Władysławowie”. Ale ok, załóżmy, że ci wyszło – grasz tych koncertów od cholery, ile możesz, robisz przy płycie wywiadów ile wlezie, po występie złazisz do fanów, przed nimi podpisujesz płyty po skejtszopach. Nie masz życia i przyłazi ci typ z mikrofonem i kamerą i każe wspominać. Znowu. A mówiłeś to już tysiąc razy – Budzie, Miszczakowi z Calakiem, Flintowi z Calakiem, jakimś babom, którym wymarzyła się oryginalna (ta, oryginalna) praca magisterska, kilka razy w radiu i jeszcze 789 razy odpowiedziałeś na ten temat na swojej społecznościówce. Ty masz tu nową płytę, rok życia, producent sprzedał rodowe złoto matki, diler zabrał rower za długi, a dziewczyna odeszła do menedżera średniego szczebla, ale nie, ciągną cię za język, każą wracać do czasów, kiedy twój wydawca, wcześniej discopolowiec, trzymał hajs w słoju, klub pytany o odsłuchy wybuchał śmiechem, a ty, w kółko najebany, nie rymowałeś jak Rakim, oj nie, i masz tego kurwa pełną świadomość. I jeszcze żadnej pewności, że to wyjdzie fajnie i jakkolwiek dopali twoją karierę. Dlatego miło by było móc coś ludziom za fatygę zapłacić, żeby ich zmotywować, żeby się czuli w pracy, a nie robili ci łaskę. Poza tym no, „Hip-hop Evolution” to fascynujący Nowy Jork, tygiel, w którym buzują trendy. To fajne ciuchy, to wysyp ważnych płyt. Co buzowało w Poznaniu, Warszawie, Katowicach, Łodzi, Wrocławiu i Białymstoku w połowie lat 90.? A A A A Aluminium szeleściło. Deweloperzy padali na mózg, baby wyszarpywały sobie ciuchy ze szmateksów, dziewuchy wyły nagrania Nirvany wkuwane z pirackich gazet i wyjmowały kawałki kiełbasy spomiędzy zębów. Kluby były zupełnie żadne, raperzy i ich słuchacze funkcjonowali jako banda subkulturowych pojebów, „wypijemy jakąś goudę i zrobimy gdzieś bydło”, no, na palcach ręki policzę najntisowe płyty hiphopowe, których da się teraz słuchać. Ale to nasze „Hip-hop Evolution” mogłoby być smutnym, szarym, nudnym gównem. Dla fanów Guziora, Kubana, Żabsona i Bedoesa atrakcyjnym mniej więcej tak jak PRL. Czyli „no spoko, wiem, że było, ale parę zdjęć wystarczy”.

Nie no, jasne, że ciężko znaleźć wspólny mianownik między raperami z Bronxu i tymi z Bogucic. Nie ma co porównywać ich problemów, zarobków i w ogóle to nie ma o czym mówić. Ale spróbować porównać naszą scenę do francuskiej, niemieckiej, czy innej, nie jest chyba tak głupim pomysłem. Choć tutaj też raczej wypadniemy blado. Taki Sokół nieraz mówił, że jego koledzy z Francji w stanie wybudować sobie z rapu ładne domy. Rytmus ma na Słowacji status gwiazdy.

Nie chcę mówić o scenie francuskiej i niemieckiej, bo to nie jest mój konik. Artystycznie nasza scena jest z pewnością poniżej brytyjskiej – jeśli liczyć grime, bo tam się warsztatowo niesamowite rzeczy dzieją. Jeżeli dostaję z jednej strony płytę taką jak ostatni Roots Manuva, a z drugiej strzał na miarę Stormzy’ego, to jest to miara ambicji i dojrzałości sceny, na której najwyraźniej granic nie ma, również dlatego, że potencjał pozwala je co rusz przekraczać. Co zaś do finansów, to musisz raperów pytać, ja im w portfele i akty własności nie zaglądam. Odnotowuję, że Tede czy VNM apelują o to, żeby przestać postrzegać nas cebulacko, że Peja od dawna biedy nie reprezentuje, a O.S.T.R. nie gnije na Bałutach. Jest w tym najwyraźniej dobry interes, jak jesteś obrotny, kozak w necie, Quebo w świecie, wiesz jak jest, trzeba mieć też świadomość realiów, średniej pensji, takich tam. OK, masz też Pezeta, który mówi ci, że artyści tu do fortun nie dochodzą i drży na myśl o emeryturze, generalnie narzeka, choć jednocześnie stać go na rehabilitację na Florydzie. „Ziomy z nami tankują zawsze do pełna. Ej, w knajpie do pełna i w aucie do pełna” – rapuje Kuban, i to zanim jego niezależnie wydawany legal się ukazał. Lubię bardzo cytat z Mielona: „Moja matka pyta, czemu Biszu wyjął sto koła? / Wyjął to wyjął, jest dobry i niech dobrze je schowa / Mam na browar i obiad, nawet lampę do chaty / Koniec końców, opłaciło się robić rapy. Pytanie na jakie życie jesteś się w stanie zgodzić, ile ci potrzeba, co jest twoją miarą stabilności.

W rozmowie strasznie dużo narzekaliśmy na polską scenę, może zakończmy wywiad czymś pozytywnym?

Ojej, ja mam naprawdę sporo pozytywnych odczuć. Narzekania biorą się może z tego, że to, co było subkulturowym kodem, naszą małą oddolną rewolucją w polskiej muzyce, stało się przemysłem. Kiedy weszliśmy na poziom 150 premier albumowych rocznie, to wiadomo, że ta hurtowa produkcja musi przynieść buble, że znajdą się ludzie, którzy podchodzą do sprawy czysto merkantylnie i że klimat musi ucierpieć. W Polsce nic co masowe nie uniknie zjebania się. Ale ja cały czas, rok w rok, znajdę sobie z dwadzieścia płyt, które chcę mieć, w tym pewno z dziesięć prawdziwych kozaków. W 2015 zrobiło mi się trochę przykro, bo to Gural, O.S.T.R., Sokół, JWP i Słoń rozbijali wtedy bank, tak jakby branża utrzymywała się na plecach starych wyjadaczy, a jeżeli pojawiało się coś świeżego, to potworki takie jak Małe Miasta, Sarcast, Syny czy nawet rzeczywiście błyskotliwy, ale zagłaskany już na wstępie Taco Hemingway. Mi szkoda czasu na gejowskie egzaltacje, snobistyczne targowiska próżności i nieśmieszne bohemiarskie pastisze, zdecydowanie wolę posłuchać folków, nowych metali, podłubać w elektronice. Kiedy wyszła płyta towarzysząca czwartej edycji Młodych Wilków Popkillera, ekipy dobranej fajnie i wydawałoby się reprezentatywnie, i przesłuchałem te numery, miałem wrażenie, że nie ma tu meteorytu na nasze rapowe dinozaury, że tu są talenty, które najjaśniej błyszczą, kładąc gościnnie szesnaście wersów, a dobry album będzie czymś, co w ogóle tych młodych przerośnie. Ale jest 2017, a ja słyszałem w tym roku świetną płytę Guziora,dużo dobrego znajduję na płytach Kubana i Kobika, wciąż intrygujący jest Sarius, a ja jestem ciekaw tego, co dalej będzie z Barto’cutem, Pawłem Bokunem, Szpakiem, Szuliniem, Vae Vistikiem, ale też Bedoesem, który – nie ukrywajmy – singlowym „Gustawem” trochę zamknął ludziom mordy. Premiery są, koncerty są, ewolucja jest, od czasu wybuchu polskiego hip-hopu nie stało się w naszej muzyce jeszcze nic ważniejszego, zwłaszcza w tej skali. Mogę się śmiać jak czytam w „Polityce” wywiad z O.S.T.R.-em i doświadczony dziennikarz bywa w nim jak dziecko we mgle. Mogę się nabijać z nieporadności dużych wytwórni, które usiłują odciąć kawałek tego tortu, a odcinają sobie co najwyżej palce. Ale fajnie, że nie jesteśmy jak te postkolonialne kraje, które dały się spustoszyć przez hegemonów, wyjałowić z całego bogactwa i pozwolić, by zysk wyszedł na zewnątrz. Trzymamy swoje lejce, młodzi raperzy są znacznie bardziej łebscy, niż mogłoby się początkowo wydawać, niech tylko ludzie mają więcej spokoju i pieniędzy, żeby się móc muzyką bardziej interesować i mniej przedmiotowo ją traktować, a będzie dobrze.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz